Niobe z Woli: Niezwykła Historia Pani Wandy Felicji Lurie
Chciałem Wam przypomnieć historię pewnej osoby! W świecie pełnym inspirujących postaci i niezwykłych historii czasem natrafiamy na osoby, które zasługują na szczególną uwagę. Jedną z nich jest Pani Wanda Felicja Lurie, znana również jako Niobe z Woli, której życiowa historia jest prawdziwie wyjątkowa. Pani Wanda urodziła się w przedwojennej Polsce, a jej dzieciństwo przypadło na burzliwe czasy II wojny światowej. Pomimo trudności, już w młodym wieku wykazywała się niezwykłą siłą charakteru, co zapowiadało jej niezwykłą życiową podróż.
W trakcie okupacji hitlerowskiej Pani Wanda i jej rodzina stanęli w obliczu niewyobrażalnych wyzwań i tragedii. Dokładniej chciałem Wam opisać kawałek życia i tragicznych wydarzeń, które miały miejsce tuż po rozpoczęciu się powstania warszawskiego. Posłuchajcie.
Jest 5 sierpnia. Warszawska Wola. Wanda Lurie ukrywa się w piwnicy swojego domu przy ulicy Wawelberga 18. Od kilku już dni słychać strzelaninę, gdzieś dalej AK stawia opór. Cała dzielnica płonie. W sobotę koło południa niemieccy żołnierze wchodzą na podwórko. Wzywają mieszkańców, by wyszli na zewnątrz, a potem zaczynają wrzucać granaty zapalające do piwnic. Wybucha panika, słychać krzyki i płacz. Żandarmi wyganiają mieszkańców z domów na ulice, wszystko dookoła płonie Słychać krzyki, strzały. Ona sama wychodzi na Działdowską, powietrze jest gorące od pożarów.
Kobieta nie była wtedy sama. Trzymała za ręce trójkę swoich dzieci: Wiesia, Lecha i Ludmiłę. Jedenaście lat, sześć, trzy i pół roku. No i była w ciąży. To dziewiąty miesiąc, za kilka dni miała rodzić. Przez kilka dni pani Wanda opiekowała się swoimi dziećmi sama. Nie ma przy niej męża, bo ten — już od jakiegoś czasu — ukrywał się przed Niemcami. Nagle stojąc w grupie dostrzega szansę. Widzi, że w pobliżu nie ma Niemców. Cała czwórka oddala się, ale szybko ich łapią ulicę dalej. Okazuje się, że Niemcy są wszędzie, podpalają dom po domu. Zaganiają wszystkich pod bramę fabryki Ursus na Wolskiej 55, Niemcy ustawiają pięćset osób.
Na ulicy widać jakieś sprzęty, resztki rozbitej barykady. Gdzieniegdzie trupy. Zostaje dołączona do grupy ludzi. Tłum stoi godzinę. Cały czas się powiększa, bo dochodzą mieszkańcy ulicy Działdowskiej, Płockiej, Staszica, Wolskiej… Po godzinie żandarmi wprowadzają wszystkich do wnętrza fabryki. Niemcy ustawiają cywilów czwórkami. Gdy wpychają panią Wandę, na podwórzu fabryki zwały trupów do wysokości 1 m. Kobieta trzyma dzieci za ręce, próbuje zasłonić im wzrok. Wchodzą głębiej, idą w korytarzu ze zwłok. Dzieci jest więcej, niektóre bez rodziców. Najmłodsze nie wiedzą, nie rozumieją, co się dzieje. Ich rodzice leżą tuż obok, w dziwnych pozach. Zaczyna się egzekucja. Słychać błagania i jęki.
Seria za serią. Ludzie padają na siebie, trupów jest coraz więcej. Żywych też wciąż przybywa. Jeszcze żywych, bo już po chwili… Przy ustawianiu w czwórki ludzie krzyczą, płaczą, modlą się. Inni stoją jak sparaliżowani. Grupa pani Wandy jest ostatnia. Mimo szoku kobieta podchodzi do oficera i zaczyna go błagać. Chce, by ją uratował. Ją i jej trójkę dzieci. Jakiś żołnierz z boku pyta, czy może się wykupić. Oddaje trzy złote pierścionki. Ale ktoś inny przerywa brutalnie te negocjacje i każe ustawić się z pozostałymi. Pani Wanda zwraca się teraz do niego. Jego błaga o życie. Odwołuje się przy tym do honoru oficera. Ten mocno ja odpycha. Potem uderza jej syna. Krzyczy: -Prędzej, prędzej, ty polski bandyto!
Ustawiają ich. Kobieta zapamiętuje szczegół: prawą ręką trzyma dwie rączki młodszych dzieci, lewą rączką starszego. Starszy syn krzyczy, że za chwilę ich zabiją. Oprawca, który stoi za nim, strzela mu w tył głowy. Potem zabija młodsze dzieci. Ich dłonie wysuwają się z jej ręki. Na koniec strzela do pani Wandy. Kula trafia w kark, przechodzi przez dolną część czaszki i wychodzi przez prawy policzek. Kobieta przewraca się na lewy bok. Ale nie traci przytomności. Czuje potworny ból, wypluwa zęby. Leży wśród trupów i widzi wszystko, co dzieje się dookoła. Niemcy wprowadzają nową partię ludzi. Strzały. Ludzie padają tuż obok. Potem wprowadzają same kobiety i dzieci… to samo.
Egzekucje trwały do późnego wieczora. Dopiero gdy robi się ciemno, zapada cisza. Żołnierze chodzą po trupach, niektóre ciała przewracają na plecy, dobijają żywych. Z ręki pani Wandy znika zegarek. Po chwili okazuje się, że sąsiad kobiety jeszcze żyje. Niemiec dobija go i przy okazji rani ją w nogę. Inni w poszukiwaniu kosztowności łamią jej lewą rękę i prawy obojczyk. A potem są śpiewy i śmiechy. Godzina za godziną. Pani Wanda myśli tylko o śmierci, jak długo się będzie męczyć. W nocy pani Wanda spycha z siebie martwe ciała. Nazajutrz nie ma już egzekucji. Żołnierze wpadają tylko z psami, biegają po trupach, znowu szukają kosztowności. Kobieta leży trzy dni, do poniedziałku.
Trzeciego dnia czuje, że dziecko, którego oczekiwała, żyje. To jest jak impuls. Musi działać. Próbuje zatem wstać. Ale nie jest w stanie, ma torsje, kręci jej się w głowie. Zaczyna się czołgać. Potem na czworakach sunie po trupach do wyjścia. Na ulicy Skierniewickiej dołącza do jakiejś grupy. Niemcy pędzą ludzi do kościoła Świętego Wojciecha. Tam pani Wanda kładzie się koło głównego ołtarza. Leży tak kilka dni. Po dwóch dniach została przewieziona furmanką z ciężko rannymi i chorymi do obozu Dulag 121 w Pruszkowie. Stamtąd do szpitala. 20 sierpnia urodziła syna, Mścisława, od miejscowości Mścisławów w rodzinnych stronach ojca, na Litwie. Męża odnalazła po pół roku. Zmarł w 1960 r.
Wanda dożywa 78 lat (ur. 23 maja 1911 roku, zmarła 21 maja 1989 roku). Syn Wandy Lurie był doktorem nauk chemicznych i pedagogiem. Przez długie lata pracował w Instytucie Kształcenia Nauczycieli. Zmarł 22 czerwca 2018 roku.